Kiedy za oknem szaruga, warto przywołać we wspomnieniach miejsca pełne słońca. Dzisiaj opowieść ze stolicy Kuby.
Havana to miasto warte uwagi, dla nie jednego warte również grzechu (ale o tym później). Poznałam je przed laty, przez przypadek. Nie marzyłam o tej podróży, choć ją zaplanowałam. To był bardzo intensywny czas, obfitujący z nieznane dotąd smaki, zapachy i rytmy. Przywiozłam stamtąd coś więcej niż pamiątki albo wspomnienia, od tej wizyty noszę w sobie przekonanie, że wszystko jest możliwe.
W tym mieście znalazłam niesamowitą energię, ale też stagnację, oznaki wielkości, ale również upadku, brak wszystkiego i niesamowitą kreatywność. A zaczęło się tak.
Wylądowaliśmy szczęśliwie, choć havańskie lotnisko zrobiło na nas przygnębiające wrażenie. Poza tym uderzyła w nas fala gorąca – temperatury i wilgotności powietrza. Na miejscu czekała na nas Karolina Nunez Cuesta, która najpierw została naszą przewodniczką po kubańskiej rzeczywistości, a później przyjaciółką. Po szybkim zameldowaniu się na kwaterach (mieszkaliśmy u rodzin) i podstawowym odświeżeniu się, od razu poszliśmy w miasto.
Pierwsze zetknięcie z tamtejszą rzeczywistością, przywołało wspomnienia nieodległej polskiej przeszłości – ograniczenia w dostawach prądu i wody, reglamentację towarów, puste półki, nierozmawianie o polityce, niemożność wyjechania za granicę, ograniczenia w kontaktach ze światem zewnętrznym itp. Było tak, jak pamiętałam z dzieciństwa – wszyscy mieli mniej więcej to samo. Sąsiedzi wymieniali się między sobą – ktoś coś (u)miał, a ktoś potrzebował. Ludzie współdzielili swoją codzienność. Dzisiaj każdy już może być niezależny od drugiego, omijamy siebie. Na Kubie, ciągle jeszcze, żeby żyć, trzeba należeć do siatki wzajemnych powiązań, jakoś wpisać się w cudze potrzeby i dzięki temu móc liczyć na wzajemność. Tutaj ciągle funkcjonuje się w pajęczynie kontaktów i znajomości. Ty znasz kogoś, ktoś zna kogoś, ty możesz pomóc dzisiaj, jutro ktoś pomoże tobie.
A że jesteś turystą.
Wysiadasz z samolotu. Na lotnisku zaczepia cię Kubanka (albo Kubańczyk) oferując nocleg. Jeśli jadąc założyłeś, że znajdziesz tani nocleg po wylądowaniu, jedziesz z nią (lub z nim), a na miejscu przekonujesz się, że to tylko pośredniczka. Oddała (oddał) cię w inne ręce, odbierając swoją prowizję (co nie wpływa na cenę noclegu, te kosztują 25 CUC za noc, ceny urzędowe:-). Gospodarze, do których trafiłeś są zwykle przyjacielscy – polecają ci co zobaczyć, gdzie zjeść, czym dojechać, kiedy i dokąd. W każdym miejscu powinieneś powołać się na swoje źródło (gospodarzy), żeby zyskać pewność lepszej obsługi. Twoi gospodarze zadbali również o swoją prowizję, pod warunkiem że skorzystasz z ich rekomendacji. Nie ma nic w tym złego, jeśli nie przepłacasz i dostajesz to, czego chciałeś. Ale o tym przekonasz się po fakcie 😉
Nasze pierwsze zderzenie z ograniczeniami – po przylocie prysznic jest niedostępny, akurat nie ma prądu, a zatem i wody. Wodę przechowuje się tu w wielkich zbiornikach na dachach budynków a czasami na balkonach. W ogóle w Havanie brakuje wody. Nawet jak jest prąd.
Pierwszy wieczór jest pełen kolorów i smaków. Kolacja bardzo kubańska – ryż, czarna fasola i ryba albo kurczak (w podobnym stylu będzie do końca). W ramach aperitifu – mohito. Okaże się, że stanie się ono motywem przewodnim tego wyjazdu, w końcu to jeden z dwóch ulubionych drinków Hemingway’a (drugi to daiquiri).
Spacerując serpentyną uliczek trafiamy do niepozornego baru, gdzie ludzie bawią się przy salsie. Gorące rytmy, chętne ciała, moc alkoholu i zero zahamowań. Kubańczycy, a szczególnie Kubanki, są bardzo otwarci na przyjemności. Miejscowych nie dziwi plątanina relacji rodem z telenoweli – romanse, dzieci pozamałżeńskie – to ich codzienność. Czerpanie przyjemności z tego, co dostępne, nie powinno dziwić. Chociaż rynek erotycznych uciech, na którym sprzedają (oczywiście nie oficjalnie) raczej Kubanki niż Kubańczycy (choć to również możliwe), a kupują Europejczycy i Amerykanie, budzi już pewne kontrowersje. To jeden z kluczowych argumentów, dla których panowie tak chętnie eksplorują Kubę i jej smaki. Swoboda obyczajowa i korzystanie z dostępnych źródeł zarobkowania razem z akceptowaniem niedoskonałości ciała, sprawiają, że w Havanie nie trzeba specjalnie szukać, żeby znaleźć takie przyjemności.
Kiedy zrobiło się już naprawdę gorąco, a noc dawno stanęła w zenicie, część osób wróciła na kwatery, część została, aby balować do rana. A rano ruszyliśmy znowu w miasto, aby dać się oczarować miejscu, w którym większość budynków jest w rozsypce, pomimo wsparcia funduszami Unesco, które wpisało tutejszą starówkę na swoją listę światowego dziedzictwa.
Mijaliśmy fasady, za którymi straszyła pustka, a których elewacje nosiły ślady dawnej świetności. Jednak skala rozpadu, dorosłe już drzewa rosnące w środku dawnych kamienic, czy postrzępione ściany ze śladami po dawnych lokatorach uruchamiały wyobraźnię – jak inaczej wyglądało to miasto –dziesiąt lat temu i jak inaczej żyli wtedy Havańczycy. W głowie buzowały obrazy rodem z czarno-białych filmów, w których bogaci Amerykanie balują, a zwykli Kubańczycy pracują, gdzie panuje segregacja rasowa, po szerokich ulicach suną eleganckie Buicki albo inne kabriolety, kobiety są olśniewające, a mężczyźni szarmanccy.
Ile z tego zostało, jeśli cokolwiek? Wydaje mi się, że nie zmienili się ludzie, choć reżim nauczył ich kombinować, załatwiać, wykorzystywać okazje. Kubańczycy są otwarci, żyją tu i teraz, starając się zaspokajać bieżące potrzeby; potrafią się cieszyć z tego, co jest; pomagają sobie (jeśli ktoś straci pracę, może liczyć na porcję ryżu przy sąsiedzkim stole). Wbrew pozorom to sporo, bo na Kubie nadal wszystko podlega reglamentacji, żywność dostępna jest na kartki i to w bardzo ograniczonych racjach. Rodziny naprawdę muszą główkować, żeby jakoś żyć – i na przykład to, że każdy dostaje za darmo od państwa jedną bułkę na dzień, a przydział rodzinie dostarczany jest codziennie pod drzwi mieszkania, nie oznacza wcale opiekuńczej roli państwa a raczej jawną drwinę, bo spróbuj pożyć na jednej bułce choć tydzień!
Dystrybucja żywności w formule domokrążcy jest bardzo popularna; bliżsi i dalsi sąsiedzi dorabiają, oferując poza oficjalnym obrotem – jajka, mięso, owoce, warzywa czy jogurty. Między innymi dzięki temu na kwaterach zawsze czekały na nas obfite śniadania. Jadąc na Kubę, z wiedzą o ograniczeniach i o tym, że nawet jajka są tutaj na kartki, dziwiliśmy się bardzo, kiedy na śniadanie codziennie serwowano nam omlety. O Madonno!, myśleliśmy, toż to ich miesięczny przydział kartkowy! I przyznam, że czuliśmy się z tym nieswojo. Postanowiliśmy porozmawiać o tym z naszymi gospodarzami, którzy trochę nas uspokoili, mówiąc, że po pierwsze – oni, jako osoby świadczące usługi turystyczne, otrzymują aprowizację dla turystów właśnie, a po drugie – mają też dostęp do produktów dostarczanych ze wsi (w drugim obiegu). Nawet w trakcie naszego śniadania zdarzyło się, że pojawił się taki dostawca – akurat świeżego jogurtu.
Produkty spożywcze na Kubie są w cenie, bo ich brakuje. Jak bardzo cenna jest np. wołowina niech pokaże przykład – za zabicie człowieka można tu dostać od 10 do 15 lat, a za zabicie krowy 25!!! Krowa jest własnością państwa! Tutaj obywatel niczego nie ma na własność.
Każdy Kubańczyk, a na pewno Kubanka ma podstawowy problem dnia do rozwiązania – czym dzisiaj nakarmię rodzinę. Podstawą diety jest ryż i czarna fasola. Odwiedzając miejscowy targ spożywczy, gdzie zdawało się, że można dostać wszystko, nie bardzo wiedzieliśmy, jak poskładać te obrazki z miejscowym narzekaniem. Okazało się, że ceny produktów są na tyle wysokie, że Kubańczycy nie jadają owoców czy warzyw codziennie. A to było w Havanie, jak radzi sobie prowincja? Tam jest jeszcze trudniej, bo biedniej.
Karolina opowiadała nam historię o tym, jak Fidel uczył Kubańczyków korzystania z szybkowarów. Podobno w telewizji (która jeszcze wtedy nadawała tylko w określonych godzinach ze względu na ograniczenia w dostawach prądu) przywódca wyjaśniał, jak działa taki garnek i jak gotuje się w nim ryż. Ojciec narodu uczył naród osobiście, a wszystko miało miejsce przy okazji podpisania jakiejś międzypaństwowej umowy z Chinami, na mocy której na Kubę trafiła ekstra dostawa ryżu i garnków dla każdego (bo tutaj wszystkiego jest po równo – każdemu brakuje tak samo, no chyba, że potrafi lepiej kombinować).
Dla nas, osób z zewnątrz, które nie oglądały tutejszej telewizji i tak było jasne, że Fidel i jego rewolucja są wszędzie – na muralach, na bilbordach, w przemilczeniach. A przede wszystkim pod postacią dwóch walut funkcjonujących obok siebie równolegle – peso i peso conwertible. Pierwsze to waluta lokalesów, drugą posługują się turyści (coś jak bony towarowe zastępujące dolary w Polsce przed ’89 rokiem). CUCe (waluta dla obcych) są odpowiednikiem Euro i $, są więc dużo więcej warte niż zwykłe peso, którym płacą Kubańczycy. Oni nie mogą (legalnie) posiadać CUCy, a płacić tą kasą, podczas naszego pobytu, można tylko w wybranych sklepach (jak kiedyś u nas w Pewexach).
W tych sklepach było wszystko – od lekarstw po spożywkę. Ale rzadko którego Kubańczyka było stać na zaopatrywanie się tych miejscach. Poza tym, nawet jeśli już mieli kasę (bo np. ktoś z zagranicy ich zasilił), to i tak musieli poprosić o pomoc turystę. Inaczej działało to w drugą stronę – będąc turystą, w zwykłych sklepach albo u ulicznych sprzedawców, płaciliśmy w obu walutach. Ale nie mieliśmy złudzeń, że płacąc po prostu pesos będzie taniej. Czego byśmy nie robili, wyglądaliśmy jak turyści – inne ciuchy, inna karnację, gadżety (przed erą wielofunkcyjnych smartfonów tutaj wystarczał aparat). Poza tym Kubańczycy, mając wydać ci resztę zawsze zaokrąglą w górę! Oni potrafią znakomicie liczyć, bo muszą. Reżim nauczył ich wykorzystywać okazję i żyć z turystów, to ich główna gałąź dochodów. Niestety stali się też mistrzami w naciąganiu, co widać w ich podejściu w wielu sytuacjach – np. kiedy siedzisz, kontemplując zachód słońca na Maleconie, obok dosiada się Kubańczyk z gitarą i proponuje, że chętnie z tobą pogada, a potem wyciąga rękę po należne honorarium (spróbuj odmówić 😉
Przed wyjazdem, kiedy w 2007 roku staraliśmy się dowiedzieć, jak przygotować się do tej podróży, podstawowych informacji udzielili nam m.in. Torresowie – Jose i Iza, którzy znali tę rzeczywistość i którzy radzili, aby zabrać ze sobą kosmetyki w małych opakowaniach, wręcz próbki, zupki w proszku, budynie, cokolwiek, co nie zajmuje miejsca, co ma długi termin przydatności i nie waży dużo. Zabraliśmy wtedy na ich prośbę więcej – części komputerowe, które w tym czasie były na Kubie niedostępne, i nielegalne (podobnie jak telefony komórkowe! a o Internecie jeszcze nikt tutaj nie słyszał).
Stojąc w kolejce do celników mieliśmy pełno obaw, w końcu mogli otworzyć bagaż i w najlepszym razie po prostu nas nie wpuścić, o najgorszym staraliśmy się nie myśleć. Na szczęście nie było nam sprawdzić scenariusza B. Nie byliśmy wcześniej w Stanach, więc bramki przeszliśmy bez przeszkód.
Jak bardzo na wyspie brakowało artykułów pierwszej potrzeby (choćby papieru toaletowego), przekonywaliśmy się codziennie, na przykład wchodząc do apteki, gdzie za ladą, mając za plecami puste półki, stały dwie sprzedawczynie, a w rogu stało biurko, za którym siedział smutny pan, będący w jednej osobie kasjerem i nadzorcą z ramienia władzy. Podtrzymywanie fikcji na linii rządzący a społeczeństwo jest tu nadal ważnym rytuałem – nieważne, że ludzie pracują w sklepach, w których nie ma czego sprzedawać, ważne, że mają pracę; ludzie udają, że pracują, a państwo udaje, że się troszczy o potrzeby obywateli. Teoretycznie wszyscy są równi i wszystko gra.
W praktyce jednak ludzi dzieli wiele – mariaże z władzą, krewni dosyłający dolary albo paczki, w końcu również kolor skóry ma znaczenie. To ostatnie zdziwiło nas bardzo, bo w kraju, który potomkami czarnoskórych niewolników stoi, nie powinno to mieć znaczenia. A ma. Przekonaliśmy się o tym, dostarczając przewożone części komputerowe. Spotkaliśmy się z Izą przed jednym z bardziej znanych hoteli w Havanie, ponieważ tutaj się zatrzymała, nie chcąc ponad miarę obciążać krewnych męża. Siostrzeniec miał przyjść odebrać przesyłkę. Tylko że nie mógł wejść do hotelu, gdzie zatrzymują się turyści – bo Kubańczykom wstęp wzbroniony, szczególnie takim o ciemnej karnacji. Gdyby jednak był biały, być może udałoby mu się przemknąć pod czujnym okiem obsługi. A tak, nie było szans. Okazało się, że nawet tutaj biali mogą więcej.
A ci są tu jednak w mniejszości. Większość ma geny Czarnego Lądu, co widać nie tylko w twarzach i kolorze skóry, ale również w tutejszych obrzędach, gdzie wiara w Chrystusa (Kuba jest państwem laickim, w którym do 1997 było zakazane Boże Narodzenie!) miesza się z wierzeniami w rozliczne bóstwa i demony, gdzie ludzie wierzą miejscowym czarownikom (albo czarownicom) i gdzie ważniejsze są tradycje przekazywane z pokolenia na pokolenie (wudu i te sprawy).
Fot. Hawańskie podwórko
Dzięki Karolinie, która w Havanie czuje się jak w domu, mieliśmy okazję poznać Santerę, kapłankę Santerii (karaibskiej odmiany pomieszania wierzeń zachodu i Afryki). Santera odprawia obrzędy, czci święte bóstwa, pilnuje tradycji i wie wszystko – może przepowiedzieć ci przyszłość. Szliśmy do niej, prowadzeni krętymi uliczkami, mijając zaniedbane podwórka i zaglądając do mieszkań tutejszych Kowalskich. To przypadkowe podglądactwo wcale się nam nie podobało, bo Kubańczycy (nawet w Havanie!) żyją bardzo skromnie, prawie nic nie mają. W kraju, na który do niedawna obowiązywało totalne embargo, naprawdę na niczym nie zbywało. Wędrując tą serpentyną korytarzy, trafiliśmy w końcu na „studnię” między kamienicami, gdzie przechadzały się kurczaki ofiarne – mniejsze i większe. Stąd prowadził już tylko jeden korytarz – do małego mieszkanka urządzonego, jak na tutejsze warunki, wygodnie i kolorowo: była kanapa, krzesełka, półki pozastawiane świętymi obrazkami i czarnymi Madonnami (które były czarne w dosłownym tego słowa znaczeniu). W tej aurze pomieszania wszystkiego, w woni ziół, pośród suszonych kwiatów pojawiła się Ona, tutejsza kapłanka, osoba powszechnie szanowna, posiadająca umiejętności szamanki. I ta szamanka, widząc nas po raz pierwszy na oczy, każdego wzięła za rękę i dla każdego miała wiadomość. Każdy dostał od tej kobiety informację, z której skorzystał lub nie, która coś wniosła albo wręcz przeciwnie. Mogę wam powiedzieć tylko tyle – naprawdę wszystko jest możliwe, ale trzeba chcieć.
Po tej wizycie musieliśmy ochłonąć, wywołała w nas dużo emocji, bo większość była zaskoczona trafnością słów Santery.
Co tu zrobić, żeby się wyluzować po ciężkim dniu na Kubie? Nie ma to jak rum tańszy tu od wody! A zaraz potem cygara! I choć ja ich nie znoszę, to w tamtej scenerii nawet ja dałam się im uwieść. Dzień pełen wrażeń, zwiedzania i słońca znowu zakończyliśmy tanecznie, tym razem w Casa del la Musica (możecie odwiedzić wrocławski klub z kubańską atmosferą, którego ojcem chrzestnym jest Jose Torres). Każde miasteczko ma taką swoją imprezownie, w Havanie to główny klub muzyczny, gdzie bawią się turyści z miejscowymi. Oczywiście salsa w wykonaniu Kubańczyków jest nie do podrobienia, staraliśmy się jednak bardzo, co lokalni bywalcy potrafili docenić – naszą odwagę (że w ogóle wyszliśmy tam na parkiet!) I nasze dobre chęci 😉
Wieczór przeszedł w noc, a ta zarządziła w końcu odwrót. Jako że wracaliśmy we dwójkę, trzeba było sobie samodzielnie zorganizować transport. Nic prostszego, prawda? Zamawiasz taksówkę i jedziesz. Niby tak, ale może być również inaczej.
Może się zdarzyć, że wyjdziesz z klubu, a tam zaczepi cię niepozorny chłopak z pytaniem czy potrzebujesz podwózki, grzecznie odpowiesz, że oczywiście i on już prowadzi cię do wozu, otwiera drzwi, usadza. A potem okazuje się, że w tym aucie z przodu siedzi dwóch osiłków (jeden lepiej napakowany od drugiego) i zanim zdążysz o co cokolwiek zapytać, ruszają z kopyta. W końcu pytają od niechcenia (oczywiście po hiszpańsku, którego nie znasz), gdzie chcesz jechać, podajesz adres i zaczynasz się modlić do tutejszych świętych! Jedziecie. Przez chwilę kierunek się zgadza, ale za moment już nie do końca, nie za bardzo, rodzą się wątpliwości, zaraz potem obawy. Jesteś coraz dalej od głównej arterii, w koło ciemno jak oko wykol (w Havanie nocą oświetlone są tylko wybrane ulice, poza głównym traktem jest ciemno i straszno).
W końcu dojeżdżacie do skrzyżowania z jakimś oświetlonym placem (to chyba z Plaza Vieja), ale kierowca nagle hamuje, zawraca, skręca w inną ciemną ulicę. I tak kilka razy. Za którymś razem dostrzegasz, że ten powtarzalny manewr ma związek z patrolami policji na rogatkach; zdecydowanie unikają kontaku. Zdążyłeś się spocić, czekasz na rozwój wypadków. Na szczęście miejscowi kierowcy Ubera zatrzymują się i mówią, że to już. Rozglądasz się niepewnie, ale wysiadasz (to chyba lepsze nic zostać w tej gablocie, co?). Stoisz chwilę zanim zorientujesz się, gdzie jesteś. Za dnia te miejsca wyglądają zupełnie inaczej, mimo ruin słońce nadaje im szlachetny rys, nocą tylko straszą. Tak wróciliśmy do łóżka. Drugiego dnia dowiedzieliśmy się, że nasi szoferzy sporo ryzykowali; mogli pójść siedzieć za kontakty z nami, takie dorabianie jest nielegalne i surowo karane.
Takich przygód mieliśmy jeszcze parę. Dlatego Havana w mojej pamięci to klimat nieustającej imprezy, słońca, mohito i daiqiuri, smogu cygar, syropu z trzciny cukrowej (który sami sobie musieliśmy wycisnąć przez ręczną prasę!), wiecznego niewyspania, aury świetności lat dwudziestych, stylowych wozów i powiewu Karaibów. Ten tydzień był jak sen, z którego nie chcesz się obudzić. Havana dream. Ciągle ją śnię.