Amodovara i jego filmy lubię, nawet bardzo. Dlatego nie zastanawiałam się długo, czy chcę obejrzeć najnowsze dzieło hiszpańskiego reżysera – „Julietę”. Niecierpliwie czekałam na pokaz przedpremierowy, żałując, że nie udało mi się go zobaczyć wcześniej, podczas T Mobile Nowe Horyzonty, gdzie był filmem otwarcia festiwalu.
W końcu jednak byłam, widziałam i podzielę się swoją opinią.
To historia trochę jak z telenoweli – jest ona, Julieta, młoda i atrakcyjna nauczycielka greki i on, Xoan, przystojny, ale zajęty już rybak; jest przyjaciółka chorej obłożnie żony rybaka w roli jego kochanki; jest dobrze poinformowana gosposia i obciążająca relacja Juliety z własnymi rodzicami – matką wymagającą stałej opieki, jej młodą pomocą domową i ojcem przeżywającym drugą młodość; i jeszcze jest córka…
Ale ja opowiem o dojrzałej Juliecie.
Bohaterka najnowszego filmu Almodovara jest kobietą w średnim wieku, która mieszka w Madrycie i na pierwszy rzut oka wiedzie całkiem przyjemne życie. Ma kochającego partnera, nowoczesny apartament i satysfakcjonującą pracę. Właśnie pakuje się, żeby przenieść do Portugalii. I nagle na tym idealnym obrazku pojawia się rysa – okazuje się, że Julieta ma przeszłość, o której stara się nie pamiętać, ale która odnajduje ją w najmniej oczekiwanym momencie – na ulicy! Przypadkowe spotkanie z dawno nie widzianą przyjaciółką córki uruchamia lawinę wspomnień, nieuleczonego bólu i wyrzutów sumienia.
Dla mnie to przede wszystkim opowieść o tym, że trzeba ze sobą rozmawiać! Bo przemilczenia i półprawdy sprowadzają często na manowce. A milczenie zwykle oznacza wycofanie. Nieważne czy spotykasz kogoś w pociągu, czy zostałeś zdradzony, albo wydaje ci się, że nie mówienie o czymś mniej kogoś zrani. Żaden z tych scenariuszy nie sprawdził się w życiu Juliety!
Okazuje się, że w pierwszej wersji tytuł filmu miał brzmieć „Milczenie” (jak jedno z trzech opowiadań Alice Munro, na podstawie których powstał scenariusz filmu), jednak ze względu na zbieżność z takim samym tytułem nowego filmu Martina Scorsese, Almodovar zmienił zdanie… i tytuł na „Julieta”.
Uciekanie od własnych emocji (zobrazowane wieloletnią depresją głównej bohaterki) oraz poczucie zdrady, winy i żalu to najprostsza droga do większych traum i kłopotów. W tej historii każdy przeżywa swoje smutki i lęki sam. Każdy chce być silny, aby niepotrzebnie nie martwić drugich. To również film o tym, że prawda nie zawsze leczy; że pokazana w niewłaściwym czasie i z niewłaściwych pobudek potrafi też wiele zepsuć, niekiedy na zawsze. Psuje ludzkie relacje, kiedy brakuje komunikacji, przepływu motywacji i intencji. Zamknięcie się w sobie niczego nie ułatwia, wręcz przeciwnie, prowadzi do stagnacji. A przecież życie to ciągły ruch i zmiana.
Na szczęście Almodovar daje Juliecie drugą szansę, podobnie jak w prozie Alice Munro, na podstawie której powstał scenariusz, najpierw w wersji anglojęzycznej, gdzie główną rolę miała zagrać Meryl Streep, po latach zrealizowanej w wersji hiszpańskiej, w stylistyce dużo bliższej reżyserowi, z rodzimymi aktorkami – Adrianą Ugarte jako młodą Julietą i Emmą Suárez jako Julietą. W filmie, Vancuver z opowiadań, a Nowy Jork ze scenariusza amerykańskiego zastąpił Madryt. Trzy opowiadania noblistki z tomu „Uciekinierka” łączy osoba bohaterki – Julii (filmowej Juliety). Sam Almodovar powiedział w jednym z wywiadów, że prawa do ekranizacji nabył szczególnie ze względu na scenę w pociągu, która wydała mu się już wtedy bardzo plastyczna, jakby stworzona na potrzeby kinematografii.
W pewnym sensie właśnie w pociągu wszystko się zaczyna – miłosna historia i pierwsze poważne zderzenie z nieszczęściem, któremu choć nie można zapobiec, to tkwi w człowieku jak zadra. Podróż pociągiem jest początkiem nowej drogi Juliety, na której spotykają ją dobre i złe rzeczy, takie na które ma wpływ i takie, które dzieją się niezależnie od niej. Okazuje się, że w życiu nie wszystko toczy się gładko, czasami nie wystarczają dobre chęci. Spotykają nas sytuacje, które nas przerastają, takie, które nas zaskakują i takie, których nijak nie potrafimy sobie wytłumaczyć. Zwykle za tą życiową dezorientację i ból odpowiada inny człowiek, często nam bliski. Zdarza się, że sami stajemy w takiej roli, uciekamy od konfrontacji, myśląc, że to uchroni nas przed porażką. Jednak prawda upychana pod dywanem nie daje o sobie zapomnieć. Stare rany nie mogą się zabliźnić. Rozbudzone emocje nie dają wytchnienia. Ukojenia zawsze trzeba szukać w sobie, ale zrozumienie może dać tylko drugi człowiek. Okazuje się, że traumy rodziców przechodzą na dzieci; że tylko podobne doświadczenia mogą pomóc wzajemnie się zrozumieć i wysłuchać. Bo wszystko zaczyna się od rozmowy i gotowości do przeżycia wspólnej historii, od otwartości na to, co może się zdarzyć.
Tak jak w definicji greckiego znaczenia słowa „morze”, które ma otwierać na przygodę, a o czym opowiada Julieta swoim uczniom w pierwszych scenach filmu, ale potem chyba o tym zapomina…
Najważniejsze przesłanie płynące z tego filmu dla mnie – nie można się zamykać, ani na życie, ani na drugiego człowieka. I choćby dlatego warto zobaczyć „Julietę” – żeby rozmawiać…
I jeszcze dla zdjęć, scenografii i muzyki:-)