Aaotearoa w języku maoryskim oznacza Krainę Długiego Białego Obłoku. Taką nazwę nadał Wyspie Północnej legendarny Kupe, Polinezyjczyk, który wędrując wraz z towarzyszami, około 800 r n.e. natknął się na nowy ląd, płynąc z rejonów wschodniego Pacyfiku w poszukiwaniu nowego miejsca do życia.
Przybysze dotarli do zupełnie innego miejsca niż znane im dotąd wyspy – przede wszystkim większego, o bardziej urozmaiconej rzeźbie terenu, gdzie były wysokie góry i duże różnice wysokości terenu, a klimat raczej umiarkowany niż tropikalny. Jednak największym wyróżnikiem nowo odkrytych wysp był brak jakichkolwiek ssaków, poza nietoperzami. Kusiło za to bogactwo ptactwa, ryb i ssaków morskich: wielorybów i delfinów oraz bujna roślinność, malownicze krajobrazy i liczne zatoki.
Do dziś Nowa Zelandia słynie przede wszystkim ze swojej fauny i flory, którą nie tylko wysoko się ceni, ale również skutecznie chroni. Do Nowej Zelandii jedzie się głównie po to, aby podziwiać przyrodę, która zachwyca różnorodnością i onieśmiela siłami natury.
Jadąc na koniec świata tylko częściowo znamy plan naszej podróży, uzależniając jego realizację od wielu zmiennych: pogody, kondycji czy nastroju; szczególnie, że dla nas to przede wszystkim wizyta rodzinna, która po wielu latach pozwoliła odwiedzić najbliższych i zobaczyć na miejscu, jak żyje się w tutejszym raju na ziemi, o którym marzy tak wielu z nas.
A podróż, która właśnie trwa, rozpoczęła się tak.
„Nikt prawie nie wie dokąd go zaprowadzi droga, póki nie stanie u celu.” John Ronald Reuel Tolkien
Wrocław – Warszawa – Tokio – Auckland
Cała podróż przebiegła nadzwyczaj sprawnie, choć lot z Warszawy do Tokio bardzo nam się dłużył. Na pokładzie samolotu przywitał nas kapitan Tadeusz Wrona, co odebraliśmy, jako dobrą wróżbę na tę resztę drogi. Lecieliśmy nocą, co powinno było pomóc nam w spaniu, ale nie pomogło. Zwykły rytm dobowy, do którego przywykł organizm, nie dawał o sobie zapomnieć. Bezsenność prawie jedenastogodzinnego lotu zabijaliśmy, korzystając z pokładowego centrum rozrywki oraz własnych książek i płyt. Zawsze dobrze mieć coś swojego do czytania, oglądania, albo słuchania, bo zdarza się (podczas naszego lotu tak było), że zawodzi software i wtedy nici z dostępu do jakiejkolwiek rozrywki pokładowej.
Ten etap podróży zmęczył nas skutecznie. Na lotnisku w Tokio wysiedliśmy zmarnowani, z deficytem snu i świadomością, że dwie trzecie czasu w podróży ciągle przed nami. Zmęczenie zrobiło swoje i pomimo, iż mieliśmy koło ośmiu godzin czekania na kolejny lot, nie zdecydowaliśmy się tym razem na opuszczenie lotniska i eksplorowanie Tokio (może uda się ten plan wykonać w drodze powrotnej). Siedząc na lotniskowych krzesłach przez dłuższą chwilę po prostu przysypialiśmy (w Japonii wstał już dzień, była 9.00 rano i zaczynał się ruch, a według naszego zegara biologicznego była mniej więcej 1.00 w nocy, a więc najwyższa pora, żeby się położyć). Po paru godzinach czekania lotniskowa hala wydała się przyjaźniejsza, mniejsza, a na koniec prawie oswojona. Czekanie i bezruch czasami też są potrzebne, aby przestać gonić i tylko być. Nagle przestaliśmy się spieszyć i zaczęło wystarczać tu i teraz.
Z tej bezczynności wyrwał nas w końcu komunikat wzywający MK i HK do stanowiska odpraw. Nasze imiona i nazwiska w ustach japońskiej lektorki brzmiały obco i dziwnie; chwilę trwało zanim głowa pojęła, że chodzi o nas. W całej masie podróżnych wszystkich ras i wyznań, w miejscu gdzie krzyżują się azjatyckie szlaki i które stanowi centrum odlotów na różne kontynenty, czuliśmy się raczej częścią dużej zbitej masy, na pewno nie jednostkami, dlatego bardzo zaskoczyło nas indywidualne wyróżnienie z tego tłumu.
Przy bramce odpraw dostaliśmy propozycję zmiany miejsc – na wygodniejsze i obok siebie, na co chętnie przystaliśmy. Chwilę później zrozumieliśmy z czego wynikała złożona nam propozycja – leciały z nami dwie klasy japońskich gimnazjalistów (męska i żeńska), wszyscy ubrani w jednolite szkolne mundurki, każdy wyposażone w iPhona, szkolny plecak i masę słodyczy ze strefy bezcłowej, zachowujący się jak typowe nastolatki na całym świecie. Nasze pierwotne miejsca wypadały gdzieś w gąszczu tej młodzieży, więc ta zamiana wyszła nam na dobre.
Podczas tego lotu towarzyszyła nam jeszcze jedna charakterystyczna postać – Miss New Zaeland ubrana w długą wieczorową suknię w kolorze czerwonym, z odkrytymi ramionami i dużym dekoltem, w srebrnych sandałach na wysokich obcasach, a przede wszystkim przepasana szarfą „Miss International”. W tym samym stroju przetrwała bez skazy prawie jedenastogodzinny lot, aby na lotnisku samodzielnie odebrać bagaż i zniknąć za bramkami, które dla nas jeszcze wtedy pozostawały zamknięte.
Sam lot zleciał tym razem szybko. Po objedzie, na który składały się produkty popularne w Nowej Zelandii – wołowina, ryby, owoce kiwi czy słodkie ziemniaki kumara, zasnęliśmy, obudzeni dopiero na śniadanie. Posiłki na całej trasie – zarówno na pokładzie LOT-u, jak i Air New Zaeland były naprawdę w porządku, szczególnie, że dla siebie zamawiałam wersję bezglutenową. Poza tym lecąc z nowozelandzkim przewoźnikiem można skosztować miejscowych win, na których degustację pasażerowie zapraszani są tuż po starcie.
Po miękkim lądowaniu, spoglądając przez okna, wszystko wydawało się interesujące: nowe lotnisko, bujna roślinność i inna pora roku. Wylądowaliśmy w środku lata, które w niedzielny poranek było parne i duszne, i przywitało nas ulewą. Deszcz był obfity, ale padało krótko. Od razu po nim powietrze zrobiło się lżejsze, łatwiej było oddychać. Ale zanim mogliśmy tego doświadczyć, musieliśmy odebrać bagaże i przejść odprawę: paszportową, celną i bio bezpieczeństwa. Z dwiema pierwszymi raczej nie ma problemów, inaczej jest z ostatnią – nowozelandzkie Bio Security słynie z zabierania turystom butów 😉 I z dokładnego sprawdzania ewentualnego zagrożenia dla środowiska naturalnego, które mogą pojawiać się za sprawą turystów.
Po kontroli paszportowej i oddaniu wypełnionej deklaracji celnej (formularze rozdawane są w samolocie), gdzie trzeba podać cel wizyty, długość pobytu, miejsca przebywania, czy informacje o wwożonych produktach, trzeba jeszcze przejść tzw. próbę butów.
Nowa Zelandia dba nie tylko o to, żeby nie wwozić żadnych organizmów żywych, w tym szczególnie roślin, owoców, czy innej świeżej żywności w bagażu głównym (albo podręcznym), sprawdza również stan czystości sprzętu turystycznego, przede wszystkim butów trampingowych, które mogłyby przenosić nasiona, szczątki organiczne i inne drobnoustroje, mogące zagrażać miejscowej przyrodzie. Dlatego kiedy już masz wbitą wizę turystyczną w paszporcie i wydaje ci się, że teraz wystarczy odebrać bagaż i już właściwie jesteś, okazuje się, że czekają jeszcze bramki Bio Security, gdzie prześwietlą ci bagaż, zbadają stan obuwia, a specjalnie wytrenowane psy obwąchają twoje walizki. Może się zdarzyć, że bagaż trzeba będzie otworzyć i wytłumaczyć do czego zamierza używać się konkretnych butów (!), albo oddać którąś z par do dezynfekcji. Po tej przygodzie każdy turysta zaczyna rozumieć dlaczego tak wiele osób chodzi tutaj boso 🙂
Po wyjściu ze strefy odpraw czekało na nas miłe powitanie w języku Maori.
„Nan mai haere ki Aoteraroa” maoryskie powitanie
W końcu po 22h lotu, 8h czekania w Tokio, byliśmy w Nowej Zelandii, a konkretnie w Auckland.
CDN